W dzisiejszym świecie ludzie zapominają jednak o tym, czego tak naprawdę potrzebują i pragną, próbując spełniać czyjeś oczekiwania, zadowalać innych, odpowiadać na plany względem własnej osoby i jak najbardziej wpasowywać się w kanony doskonałości, która stała się wyznacznikiem i miarą sukcesu w każdej niemal dziedzinie życia.
Świat codziennych, przyziemnych spraw stał się zbyt specjalistyczny –na każdym kroku specjaliści różnego typu mówią nam jak się ubierać (stylista), jak malować oczy na randkę, a jak na co dzień (makijażysta), jak czesać włosy, by wyglądać trendy (fryzjer), jakie sumplemety diety zażywać, by mieć ładną cerę, mocne paznokcie i niełamliwe włosy (lekarze, dietetycy, farmaceuci).
Reklamy telewizyjne i radiowe krzyczą nazwami nowych, cudownych leków i tabletek odchudzających, a my niestety bardzo ufnie i naiwnie sięgamy po nie twierdząc, że właśnie tego nam potrzeba – bo tu fałdka za dużo, a tam dwa centymetry… i świat nam się wali na głowę, bo nie mieścimy się w rozmiar 36.
I właśnie wtedy, stając przed lustrem niejedna z nas zauważa nagle, że jest niezgrabna, nie ma proporcjonalnej budowy ciała, wcięcia w talii czy płaskiego brzucha, który stał się wręcz obsesją współczesnych kobiet. To jest pierwszy krok do popadnięcia w obłęd, a z obłędu – w poważne problemy i zaburzenia odżywiania, które mogą mieć tragiczny w skutkach finał.
Powtarzam więc – nie ma ludzi idealnych. Doskonałość to abstrakt, którego osiągnięcie wypacza nasze myśli, zaburza równowagę wewnętrzną i kieruje na niebezpieczne tory. Skąd o tym wiem?
Niestety z własnego doświadczenia. Kiedyś hasło zaburzenia odżywiania było dla mnie jedynie encyklopedycznym terminem, o którym wiedziałam tyle, ile większość ludzi – że są to zaburzenia psychiczne (!), których głównych źródłem jest niska samoocena, brak poczucia własnej wartości i sensu życia, stres, ból, przygnębienie, samotność, strach, poczucie winy itd. – czyli główne czynniki wyzwalające napięcie, z którym każdy człowiek radzi sobie w inny sposób. Jeśli dochodzą do tego osobiste problemy, chęć zaimponowania komuś, albo po prostu niekontrolowana potrzeba udowodnienia sobie, że można pokonać wszelkie bariery i ograniczenia (nawet te, które wynikają z naturalnego funkcjonowania organizmu), to sytuacja często wymyka się spod kontroli.
Głównym problemem osób cierpiących na zaburzenia odżywiania jest fakt, że nie potrafią zaakceptować siebie w pełni, lecz nie zawsze w chorobę pcha ich własne przeświadczenie czy potrzeba zmian. Bardzo często, zwłaszcza u nastolatek, które najczęściej popadają w bulimię i anoreksję, powodem zaburzeń jest próba zaimponowania znajomym, chłopcom, koleżankom – aby pokazać, że jednak można mieć idealne proporcje, a 90-60-90 to nie utopia.
Zaburzenia odżywiania dotykają głównie kobiety, najczęściej w młodym wieku oraz dorastające nastolatki, które przeżywają najtrudniejszy okres związany z dorastaniem i akceptacją zmian zachodzących we własnym ciele. Bulimia i anoreksja to dwie najczęstsze przypadłości. Czym się różnią?
Bulimia to w zasadzie chorobliwe łaknienie, które powoduje objadanie się do granic możliwości, a następnie czynności kompensacyjne, mające doprowadzić do pozbycia się spożytego pokarmu, poprzez wymioty. Łaknienie to pojawia się w różnych momentach, których nie sposób przewidzieć i zapanować nad nim. Zaraz po napadowym objadaniu się zaczynają się wyrzuty sumienia, poczucie wstydu i potrzeba „oczyszczenia”, która sprawi, że znów będzie można zjeść wszystko, na co ma się ochotę.
Innym przypadkiem jest anoreksja, która z kolei określana jest jako jadłowstręt psychiczny. I jest to droga przez mękę dla osoby, która zacznie w nią popadać. O tym właśnie chciałam Wam napisać.
Byłam szczęśliwą młodą kobietą. Miałam 21 lat i właśnie kończyłam trzeci rok studiów licencjackich. Nie wiedziałam jeszcze, czym jest prawdziwa miłość, bo nikt wcześniej nie skradł mojego serca i nie sprawił, że świat przestał dla mnie istnieć do czasu, gdy poznałam tego mężczyznę. Zaistniał w moim życiu, w moim świecie zupełnie niespodziewanie i nie wiem jak, nie wiem kiedy, zawładnął całkowicie moimi myślami.
Zaczęliśmy pisać listy, rozmawiać i spotykać się – najpierw co 2 tygodnie, z uwagi na odległość, później codziennie, ponieważ dla mnie przeprowadził się do miasta, w którym studiowałam. Byłam kompletnie zauroczona, zafascynowana – tak, to jedyny facet, który mnie totalnie fascynował. Swoim talentem, swobodą w relacjach interpersonalnych, zdolnościami komunikacyjnymi i wrodzonym wdziękiem, miał czarujący uśmiech, jak na faceta, a w oczach to coś, co sprawiało, że poddawałam mu się całkowicie, we wszystkim bez wyjątku. Byłam strasznie naiwna, ale to dotarło do mnie później – o wiele za późno, bo… po naszym ślubie.
Tak, wyszłam za niego za mąż, wbrew wszystkim i wszystkiemu. Rodzice nie znali go dobrze, bo nie potrafił wzbudzić ich zaufania skutkiem czego nie pojawiał się w moim rodzinnym domu zbyt często. Ja natomiast miałam w brzuchu motyle, myślałam o niebieskich migdałach i uwielbiałam słuchać jego głosu, który miał wręcz hipnotyzujące działanie. Nie brałam na serio jego słów, kiedy mówił, że totalnie mnie zniewoli, bo jest zazdrosny i chce mnie mieć tylko dla siebie.
Uważałam wówczas, że to słowa zakochanego człowieka, który pragnie pokazać kobiecie, że mu zależy. Ale myliłam się. Rzeczywiście, podporządkował mnie sobie we wszystkim i odebrał świadomość, że jestem dorosłą, potrafiącą rozpoznawać swoje potrzeby kobietą.
Byłam jednak zbyt zakochana, aby myśleć, że cokolwiek może się zmienić. Niestety tak się właśnie stało. Ślub wyznaczył granicę, oddzielił dwie rzeczywistości, zatrzasnął drzwi, zamknął je na klucz i zaryglował. Mój mąż odseparował mnie raz na zawsze od rodziny i znajomych, chciał przejąć nade mną kontrolę i kierować moim życiem w każdej jego płaszczyźnie. Powoli, z dnia na dzień stawałam się niewolnikiem własnego uczucia, które słabło i w końcu sprawiło, że przejrzałam na oczy. To nie był mój mąż, kochający troskliwy i czuły mężczyzna, w którym się zakochałam. To był tyran, który stał się katem i prześladowcą.
Straciłam kontakt z rodzicami, przyjaciółmi i wszystkim, co trzymało mnie przy życiu. Mąż kontrolował moje smsy i maile, zabraniał dzwonić, zmienił numer telefonu a nawet założył bez mojej wiedzy hasło na laptopie, abym nie mogła wysyłam korespondencji mailowej. Każdy sms, który do mnie przychodził, był sprawdzany, z każdego telefonu musiałam się rozliczać, a wyjścia na podwórko kontrolowane – czułam się jak pies na smyczy, który w dodatku nie może wydobyć z siebie głosu, bo krępuje go kaganiec.
Moje ubrania zostały sprzedane, moja biżuteria wystawiona na internetowe aukcje, a kosmetyki wyrzucone do śmieci. Zabronił mi się malować, żebym nie wyglądała wyzywająco, chodzić w spódniczkach, aby nie zwracać na siebie uwagi innych mężczyzn, a biżuterię, którą nosiłam, określił jako kiczowatą i pozbawioną gustu.
Ostatecznie doszło do tego, że wszelkie zakupy w sklepach odzieżowych robiliśmy razem, a on wchodził ze mną do kabiny nawet, gdy przymierzałam stanik. Bo wszystko musiało być tak, jak chciał. Moje zdanie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, to czego chciałam, nie było brane pod uwagę, a odczucia i potrzeby, sprowadzone do nic nie znaczących frazesów.
Musiałam być za to idealna – mieć piękne ciało, dobrze się prezentować, potrafić rozmawiać ze wszystkimi o wszystkim i przy tym uśmiechać się, żeby stwarzać pozory szczęśliwego małżeństwa.
Małżeński obowiązek egzekwował ode mnie siłą, mówiąc, że to mu się należy. Noce były dla mnie koszmarem – wieczny ból, wstręt do tych wszystkich czynności, na które nie miałam ochoty. Pretensje, gdy tłumaczyłam się zmęczeniem, krzyki i groźby, kiedy odmawiałam zupełnie. Przemoc. Psychiczne poniżanie, upokorzenie, zdeptanie i pozostawienie na samym dnie.
Po pewnym czasie jego niepohamowana chęć posiadania mnie zaczęła wykraczać poza wszelkie granice. Wyznaczał mi pory snu, godziny modlitwy, relaksu i posiłków. I co najgorsze – ich ilość. Usłyszałam nawet, że jestem gruba jak świnia, choć ważyłam zaledwie 53 kg przy 173 cm wzrostu. Kontrola nad moim życiem sięgnęła zenitu.
Najgorsze było to, że z czasem zaczęłam przyznawać mu rację. Tak bardzo wpłynął na moją psychikę, że patrząc w lustro rzeczywiście zaczęłam widzieć swoje „zbędne” kilogramy. Ilość spożywanych posiłków była coraz mniejsza, ja stawałam się coraz słabsza, przestałam miesiączkować i wiedziałam już, że zaczyna dziać się coś złego, ale było mi tak trudno wrócić do normalnego funkcjonowania… Mój mąż, mimo że krzyczał, nie przebierając w słowach, miał nade mną silną kontrolę, wiedział co jest moją słabą stroną, złamał mnie psychicznie, totalnie podporządkował, zrujnował zdrowie i doprowadził do sytuacji, że straciłam wiarę w siebie.
Czułam się wciąż niedoskonała, niezdolna sprostać jego oczekiwaniom i winna pogarszającym się relacjom między nami. Zaczął grozić, że mnie uderzy, jeśli jeszcze raz nie odezwę się do niego słowem, gdy pytał o to, czy kontaktuję się z rodziną. Najgorsze były te codzienne „przesłuchania” – krzesło na środku pokoju, na którym siadałam jak więźniarka, a mój „pan” pastwił się nade mną, krzycząc prosto do ucha, że jest zerem, nic nie wartą, brzydką kobietą, której nikt by nie zechciał, więc powinnam być mu wdzięczna, że mnie przygarnął.
Nie miał racji. Byłam najlepszą studentką na roku, a później, po ukończeniu studiów magisterskich dostałam się na doktoranckie. Jednak byłam już zbyt słaba, by je kontynuować.
Postawiłam sobie za cel, by uwolnić się od niego raz na zawsze. Wykorzystałam moment i uciekłam. Wróciłam do domu rodzinnego, a rodzice płakali z rozpaczy, byłam blada, wyczerpana, ważyłam już wtedy zaledwie 35 kg.
Zawieźli mnie na SOR, później był szpital, długie leczenie i dochodzenie do siebie. Oddział zamknięty, gdzie traktowano mnie jak jedną z tych, które mają nie po kolei w głowie. Nikt nie wierzył, że to nie ja się głodziłam. Nikt nie słuchał, że nie chciałam chudnąć. Nikt nie patrzył na mnie życzliwie, lecz jak na kościotrupa, który zrobił krzywdę światu.
Widziałam wzrok mojej mamy, kiedy lekarz przyjmował mnie na oddział. Byłam tak chuda, że wszystkie ubrania na mnie wisiały, a ona płakała, kiedy pielęgniarka kazała mi się rozebrać. Postawiłam sobie za cel, że wyjdę stąd jak najszybciej, że dojdę do siebie, wrócę do dawnej formy. Że będę żyć i cieszyć się życiem, bo przecież zawsze się nim cieszyłam… zanim go poznałam.
Na początku pielęgniarki nie wierzyły, że dam radę. Moja lekarz prowadząca uświadomiła mi, że zaburzenia odżywiania mogą prowadzić do śmierci i że ja byłam już jedną nogą na tamtym świecie, gdy rodzice przywieźli mnie na SOR. Straciłam przytomność, przez chwilę była tylko jasność i nic więcej. Potem klepanie po policzku, pytania czy słyszę, prośby, żeby ścisnąć rękę.
Szpital kliniczny, oddział dla kobiet. Moje łóżko. Kontrole. Płacz, smutek i samotność. Nikt nie mógł mnie odwiedzić przez tydzień, rygor, surowa dyscyplina, po każdym posiłku obowiązkowa odsiadka przy stole pod czujnym okiem pielęgniarek, które pilnowały, żeby żadna nie poszła do łazienki. Ale po co?? – pytałam na początku. „Nie mów, że nie wiesz” – brzmiała odpowiedź pielęgniarki. „Przecież wszystkie robicie to samo, wymiotujecie, żeby nie przytyć”. Ale nie ja! – powiedziałam na głos. Zaśmiała się, mówiąc, że nie wierzy.
Postanowiłam sobie, że pokażę im wszystkim, ze taka nie jestem. Że nie chciałam takiego życia, że to nie moja decyzja. Kontrakt zabraniał mi kontaktów telefonicznych z rodziną. Odwiedziny dopiero po tygodniu. Tych siedem dni, to największy koszmar mojego życia.
Sześć posiłków dziennie, w ilościach, od których dawno już odwykłam, mój żołądek cierpiał męki, ale zjadałam wszystko do ostatniego kęsa. Po pierwszych trzech dniach lekarze przecierali oczy ze zdumienia. „To niemożliwe –sprawdź, czy nie ma niczego w kieszeniach”. Nie miałam. Nie robiłam tego, co wszyscy, a obserwowałam te praktyki przy każdym posiłku. Dziewczyny, przeraźliwie chude, chowały jedzenie w kieszeniach szlafroka, żeby później wyrzucić do śmieci, albo wrzucały jedna drugiej na talerz swoje ziemniaki, czy surówkę, gdy tamta na chwilę odwróciła wzrok. Ja nie mogłam na to patrzeć, zastanawiałam się po co tutaj przyszły? Chcą się leczyć, czy nie? Chcą wyzdrowieć, czy nie? Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można kogoś zamknąć w szpitalu bez jego zgody, jeśli świadomie działał na szkodę własnego zdrowia.
Ja poszłam do szpitala z własnej woli, chciałam żyć!! Tak przeraźliwie, chciałam z tego wyjść. Traktowałam jedzenie jak lekarstwo. Mimo potwornych bólów brzucha. Miałam wrażenie, że rozsadzi mi żołądek. Ale jadłam wszystko, nawet ze łzami w oczach. Później zaczęłam przyzwyczajać się do tych ilości na nowo. Stałam się ulubienicą pielęgniarek. Siostra przełożona siadała przy mnie podczas podwieczorku i przecierała oczy ze zdumienia, gdy zjadałam ciastko czekoladowe do końca, do ostatniego okruszka. Powtarzałam jej wtedy „ja stąd wyjdę szybciej, niż wam się wydaje”. Ona odpowiadała „trzymam za ciebie kciuki dziewczyno, nie pasujesz tu”.
Po pierwszym tygodniu przybrałam 2,5 kg. To był absolutny rekord. Sam profesor chciał ze mną rozmawiać, a potem, z upływem czasu przysyłali do mnie studentów medycyny, którzy robili wywiady i pytali, jak to możliwe. Anorektyczki z trudem przybierają pół kilo w ciągu siedmiu dni.
Ja po prostu chciałam żyć. Kiedy Mama przyjechała po pierwszym tygodniu i zauważyła, że mam troszeczkę pełniejszą buzię, popłakała się z radości. A Ja obiecałam jej, ze się nie poddam. Później mogłam już być odwiedzana częściej, a nawet wyjść ze szpitala na przepustkę.
Codzienne ważenie, pobudki, żeby zmierzyć temperaturę, ciśnienie i zrobić echo serca, przestały mnie męczyć, Ja miałam cel! Siadałam z pielęgniarkami i opowiadałam im o książkach, które czytam, o tym jakie mam marzenia i co przeszłam w małżeństwie. Kiedy szłam na ważenie, stały pod drzwiami i wyczekiwały mojej wiadomości – a ja wychodząc zawsze mówiłam, że jest dużo na plus.
Moje ciało zaczęło się zmieniać, zauważałam poprawę i czułam się coraz lepiej. Pewnego wieczoru młoda, sympatyczna pielęgniarka przyniosła kosmetyki i umalowała mnie. „Spójrz w lustro, zobacz teraz jaka jesteś piękna” – powiedziała. A ja, patrząc na siebie, popłakałam się jak dziecko. Już tak dawno nie widziałam swojej twarzy umalowanej, tak radosnej, kobiecej.
Spędziłam w szpitalu 6 tygodni, w tym czasie przybrałam na wadze prawie 13 kilo. Tego nie dokonała żadna pacjentka przede mną. Kiedy wychodziłam ze szpitala, lekarze i pielęgniarki żegnali mnie słowami „nigdy tu nie wracaj, pamiętaj, że jesteś silna”.
Tak. Jestem silna. Zmieniłam się. Moje doświadczenia sprawiły, ze dziś jestem bardziej pewna siebie, stanowcza i zdeterminowana. Mówię otwarcie o tym, czego oczekuję od ludzi i nie pozwalam sobą manipulować. Wiele nauczyłam się od pielęgniarek, wiele zrozumiałam, wiele dały mi sesje z psychoterapeutą. Wiem, jak rozpoznawać własne potrzeby i emocje, jak o nich mówić i jakie to ważne, zwłaszcza w związku.
Po wyjściu ze szpitala nie wróciłam na studia doktoranckie, ale ukończyłam psychologię społeczną i rozpoczęłam studia z psychoterapii, żeby móc pomagać innym kobietom, które przeszły podobną szkołę życia. Jestem dziś rozwiedziona, a moje małżeństwo zostało unieważnione.
Tylko kontakty z mężczyznami stanowiły dla mnie duży problem. Zanim poznałam mojego obecnego partnera, spędziłam samotnie kilka lat. Nie chciałam się z nikim wiązać. Obecność mężczyzn krępowała mnie i czułam strach oraz niechęć. Do dziś boję się krzyku i przekleństw, bo wracają wspomnienia, gdy pchnięta w okno lądowałam na parapecie, a potem w łóżku, rozbierana siłą i zmuszana do tego, na co nie miałam najmniejszej ochoty.
Ale z czasem udało mi się pokonać ten lęk. Razem przeszliśmy przez trudności, jakie sprawiały mi zbliżenia, intymność. Wszystko to było jeszcze świeże. Pomogła mi psychoterapia, miłość mojego Mężczyzny i świadomość, że nie zrobi niczego, na co nie jestem gotowa.
Dzisiaj mieszkamy razem, cieszymy się życiem, seksem, bliskością, sobą. Jest moim najlepszym przyjacielem, jest przy mnie kiedy budzę się z płaczem i kiedy odnoszę sukcesy. Czuję, że mnie wspiera i wiem, że zaczynam życie od nowa. Razem przygotowujemy posiłki i razem siadamy do stołu, nie mam żadnych problemów z jedzeniem pizzy czy mięsa, pyz z sosem i czekoladowych ciast.
Po co piszę to wszystko? Bo wiem, że zaburzenia odżywiania dotykają mnóstwa kobiet i dorastających dziewcząt. Posłuchaj mnie – jeśli czytając moje słowa choć raz powiedziałaś sobie „wiem, znam to, mam tak samo”, to znaczy, że trafiłam do odpowiedniej czytelniczki. Nie katuj siebie, nie rań swojego wnętrza, nie rób niczego, na co nie masz ochoty i przede wszystkim – nigdy nie próbuj zmieniać się dla kogoś, kto nie jest tego wart.
Wiem, jak to boli. Znam to uczucie, gdy zasypiając nie wiem, czy zdołam się obudzić i wstać rano z łóżka, bo organizm jest tak słaby, że zapada się w sobie. Wiem, jak to jest, kiedy wiszą na tobie ubrania, a ludzie na ulicy spoglądają z politowaniem na chude ręce. Wiem, co przeżywasz zastanawiając się, czy zjeść jedną łyżkę zupy więcej i czy ci to nie zaszkodzi. Wiem, co myślisz, gdy dopada cię lęk i obawy, że nie dasz sobie z tym rady. Wiem, co widzisz patrząc na inne, szczęśliwe kobiety, zazdroszcząc im figury i wiem, jak bardzo pragniesz wyglądać tak jak one, To jest możliwe. Nie poddawaj się. Połowa sukcesu polega na tym, żeby CHCIEĆ O SIEBIE WALCZYĆ. Jeśli chcesz – już wygrałaś. Możesz żyć normalnie i wyjść z tego, co cię pogrąża. Możesz być pewną siebie i swojej wartości kobietą i pokazać światu, że stać cię na wiele. Możesz wszystko! Tylko musisz chcieć.
Zbliża się godzina 18:00 Jestem głodna. I wiesz co? Usmażę naleśniki. I wiesz co jeszcze? Posmaruję je Nutellą, zjem z apetytem, a później uśmiechnę się do samej siebie i powiem, „fajna jesteś, kiedy jesteś sobą”. Kocham czekoladę i dobrze mi z tym. Jestem szczupła, ale wyglądam dziś dobrze, zdrowo, mam prawidłową wagę i życie układa mi się na nowo. Zaburzenia odżywiania odeszły w niepamięć.
To jak, spróbujesz o siebie walczyć? Nie oglądaj się na innych. To Ty jesteś Panią swojego losu. Zrób coś z tą wiedzą. Powodzenia!
To, że NIKT z nas nie jest idealny powinniśmy też obok lodówki i ściany umieścić w swoich głowach. A raczej mocno wierzyć, że każdy jest idealny taki jaki jest! Niepowtarzalny i wyjątkowy bo jedyny i nie do podrobienia!
Dramatyczne historie zaburzeń odżywiania pokazują jak bardzo pragniemy i dążymy do jakiegoś sztucznie wykreowanego wzoru piękna i atrakcyjności. Presja jest ogromna – reklamy, nasi znajomi, często rodzina, to co oglądamy na co dzień w telewizji ale tez na ulicy. Moda na bycie jakimś…. Bo bycie jakimś (tu szczupłym) to bycie kimś?! szaleństwo!!!
Historia dramatyczna, ale na szczęście z pozytywnym zakończeniem…choć zapewne chorobliwie chude demony przeszłości będą powracać i mącić przez całe życie. Życzymy siły i wytrwałości! powodzenia.
Przypominamy tez ze zaburzenia odżywiania to nie tylko obsesyjne niejedzenia ale także kompulsywne objadanie się. Więcej o tym uzależnieniu:
http://terapiawjanowcu.pl/fakty-i-ciekawostki/kiedy-jedzenie-staje-sie-uzaleznieniem-kompulsywne-objadanie-sie
Popłakałam się czytając te motywacyjne słowa. Jestem właśnie w trakcie walki o siebie, swoją wagę i zdrowie. Cudownie się czyta jak dobrze przebiegło Twoje leczenie i jaka byłaś zdeterminowana. Piękne szczęśliwe zakończenie bolesnej historii. Czuję przypływ motywacji!